Porucznik Władysław Brodowski – obrońca...
Po raz pierwszy i od razu na łamach Wieści przedstawiamy wywiad z Władysławem Brodowskim – mieszkańcem Świdnicy.
Oddaję w Państwa ręce swoją roczną pracę, podczas której zarejestrowałem około 60 godzin nagrań rozmów z Władysławem Brodowskim ps. „Góral” dziś mieszkańcem Świdnicy. Były to dyskusje o jego życiu, poglądach oraz historii, której był uczestnikiem w okowach trzech zagrożeń.
Pan Władysław – rocznik 1920 – z wrodzonej skrytości nigdy wcześniej nie dzielił się swoimi przeżyciami, które mogłyby służyć za kanwę emocjonującego filmu. To opowieść o zdradzie, cichociemnych i osamotnieniu w walce. O samych spotkaniach z Panem Władysławem wypadałoby napisać osobny tekst, bo były one nie mniej ciekawe. Roztaczała się nad nimi niesamowita atmosfera rozliczenia z własnym życiem. Był śmiech, ale pojawiały się także łzy.
Dziś obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa na Wołyniu. Prezentowany wywiad ukaże się w trzech częściach, kolejno przez trzy dni. To opowieść o Wołyniu z perspektywy obrońcy ludności przed zagrożeniem. Wydaje się, że to ujęcie rzadko prezentowane, a pokazuje ono przemilczane kwestie, o których Państwo będą mieli okazję przeczytać. Oto zapis wspomnień z tamtego okresu:
Pamięta Pan swoją przysięgę do AK?
Pamiętam. Przebieg wyglądał jak w wojsku. To było w pod Antonówką po wyprowadzeniu ludności z Huty Stepańskiej. Moich rodziców wywieziono na roboty do Niemiec. Pożegnałem się z nimi i wróciłem do oddziału. Zebraliśmy się w dużej stodole, i tam kpt.”Bomba” zaproponował żeby stworzyć oficjalny, regularny oddział partyzancki. Niektórzy mówili, żeby trzymać broń i czekać, wałęsać się po lasach. On nikogo nie namawiał. Kto chciał składał przysięgę, a reszta droga wolna. Mówił też przy tym z czym to się wiąże i jaka ciąży za to odpowiedzialność. Przysięgę złożyło wtedy około 100 najwierniejszych towarzyszy „Bomby” w tym ja.
Czy zdawał Pan sobie sprawę, składając słowa przysięgi AK z wagi tych słów, co za sobą niosą?
Proszę Pana, dziś młodzież tego nie rozumie, ale kiedyś to było wiadome od małego. Przysięga. Uczono o tym w domu, w szkole. Nie było tylu rzeczy jak dziś, że nie ma czasu. Ludzie ze sobą rozmawiali, a jak rozmawiali to o czym? To była kultura wyniesiona od małego.
Jak się to wszystko zaczęło, od początku?
Urodziłem się w Lednie, powiat Kostopol na Wołyniu w 1920 r. Przed wojną mieliśmy tylko krótkie przeszkolenie na wypadek wojny, i pomoc policji, nic więcej. Po wojnie obronnej powrócił do rodzinnego domu mój sąsiad porucznik Sulikowski, który od razu zaczął tworzyć konspirację, do której przystąpiłem.
Jak wyglądała ta konspiracja?
Sulikowski wrócił z wojny z dwoma żołnierzami z poznańskiego. Dałem im cywilne ubrania, aby mogli wracać do domu. Zbieraliśmy broń. Ja miałem karabin, żołnierze z poznańskiego zostawili na odchodne swoje karabiny.
I co z tą bronią?
Tu trzeba było być bardzo ostrożnym. Pracować, wykonywać plany, uśmiechać się do Sowietów, aby nie wzbudzać podejrzeń. Broń schowaliśmy w stodole, pod taki drewniany podest, i czekaliśmy na odpowiedni moment.
A oprócz tego?
Sulikowski nawiązał łączność radiową z Londynem. Zawsze o 20 przychodziliśmy do niego na audycję. Pamiętam, że małą szpilką szukało się odpowiedniej stacji.
Co tam nadawano?
Instrukcję dla konspiracji. Ogólne instrukcje. Jak się zachowywać, co robić, aby wystrzegać się nie pewnych ludzi itd.
Jak Pan wspomina wejście Sowietów w 1939 ?
Walka na granicy, weszli przez Horyń. Od razu się rozprawiali z tymi, których traktowali za zagrożenie. Potrafili nawet dzieci zabijać. U zwykłych żołnierzy był głód, karabiny na sznurkach nosili. Najgorsze było NKWD.
Proszę opowiedzieć o stosunkach Polsko – Ukraińskich na Wołyniu
Na początku, kiedy sowieci weszli pierwszy raz w 1939 był względny spokój. Polacy i Ukraińcy można powiedzieć, byli traktowani jednakowo. Dopiero w 1941 kiedy wybuchła wojna Niemiecko – Rosyjska, Ukraińcy zobaczyli swoją szansę u boku Niemców, mieli nadzieję na własne państwo. Zaczęli działać w policji pomagającej Niemcom. Chodzili w takich czarnych mundurach i donosili na Polaków, znęcali się wykorzystując władzę. W poczuciu bezkarności dochodzi do pierwszych rabunków, bo przecież policja ich nie ścigała. Taki przykład, do mojego rodzinnego domu wieczorem zapukała grupa ludzi. Przedstawiła się jako policja. Ojciec specjalnie się nie bał i otworzył. Weszli do środka zabrali co chcieli, a na koniec powiedzieli, że jak komuś o tym powiemy, to pokazał tu pistolet i pogroził. Najpierw były to zwykłe rabunki
Przeciwstawiano się temu jakoś?
Ludzie w domach mieli broń. Wydawało się, że można było sobie poradzić z pojedynczymi złodziejami. Pewnego razu wieczorem byłem ukryty w krzakach z karabinem i pilnowałem czy nikt nie podchodzi pod nasz dom. Nagle zobaczyłem zbliżającą się postać i wystrzeliłem w jej kierunku, aby ją odstraszyć. Na drugi dzień przychodzi do nas sąsiad Ukrainiec, i mówi ojcu, żebym schował lufę. Okazało się, że był to tylko sąsiad, który nie miał złych zamiarów. Większość miała też nadzieje, że może akurat do nich nie przyjdą. Mówimy tu cały czas o pojedynczych atakach.
A później?
Ukraińcy (już wtedy organizacja UPA) zaczęli działać metodycznie i grupowo. Otaczali najpierw osady, wsie, a potem rabowali. Palili je, i przy tym mordowali. Tak spłonął u nas pałac. Tu żarty się kończyły. Ludzie zaczęli organizować wspólne samoobrony, grupy sąsiadów, ale to też nie przynosiło efektu, bo siły Ukraińców były zbyt duże. Wtedy Polacy zaczęli się koncentrować w Hucie Stepańskiej. Była to grupa wsi umocniona w wielką samoobronę, aby wspólnie się bronić przed napadami.
Pana rodzina również się tam ewakuowała?
Tak. Nie mieliśmy wyboru. Zostaliśmy ostrzeżeni przez znajomego Ukraińca, że są planowane ataki. Podjęliśmy decyzje, że uciekamy do Huty Stepańskiej. Byliśmy już spakowani, gotowi do wyjazdu, kiedy nagle dostajemy alarm, że dom sąsiada się pali. Był to dom Sulikowskiego. My uciekliśmy w jedną stronę, oni w drugą. Nigdy więcej się nie spotkaliśmy, nie wiem co się z nimi stało
Jak wyglądało tam życie?
Było ciężko. Ludzie przyjeżdżali z całego okręgu, spali po ogrodach, piwnicach gdzie się dało. Wszystko było obstawione ubezpieczeniami z bronią, którą nieraz dawali nawet Niemcy. Czuło się, że tu jest teraz Polska
Czym się Pan zajmował w Hucie Stepańskiej?
Można powiedzieć, że pełniłem rolę wywiadowczą. Znałem dobrze język Ukraiński i Rosyjski. W ramach konspiracji zbierałem wszelkie informacje. Nastroje wśród ludności były rożne. Wynikało to z faktu, że do samoobrony przychodzili wszyscy z różnymi nastawieniami, sympatiami. Trzeba było być bardzo czujnym w rozmowach itd. żeby z niczym nie wpaść, nie zdradzić. Miałem takie zadanie, aby sprawdzać nastroje, co się mówi między ludźmi w różnych obozach i przekazywałem to „Bombie”
Zatrzymajmy się przez chwilę na postaci kpt. Władysława Kochańskiego „Bomby” cichociemnego. Jak Pan go poznał?
To, że go spotkałem było czystym przypadkiem. Jak już wspomniałem, kiedy trzeba było wszystko zostawić, i uciekać pojechaliśmy do Huty Stepańskiej do moich kuzynów. „Bomba” miał tam swoje tajne struktury, i właśnie w domu moich kuzynów jedną z baz wypadowych. Na następny dzień po przyjeździe, widzę jak wychodzi z warsztatu tkackiego człowiek. „Fest chłopisko”, wojskowe spodnie, buty z cholewami, idzie ze szklanką po herbatę do kuchni. On w tym warsztacie przebywał jak przyjeżdżał.
Wiedział Pan kim jest ten człowiek?
Kuzyni wytłumaczyli mi, że to jest „taki a taki” gość, i ostrzegli mnie, żebym do niego nie mówił na „Pan” czy inaczej tylko wujek. I było tylko wujek i wujek (śmiech). Poszedł w partyzantce „wujek” i tak już zostało. Dopiero jak stworzono oddział to zrobił się „Bomba”
Jak wyglądała pierwsza rozmowa z Bombą
Kapitan Bomba miał za zadanie odbudowanie struktur, i konsolidowanie wszystkich organizacji podziemnych na Wołyniu. Wiedział kto gdzie należy. Wiedział też, że należę do struktur konspiracyjnych, ponieważ powiedzieli mu o tym kuzyni. Dlatego byłem dla niego pewny, i wziął mnie do siebie.
Później Sowieci podstępnie aresztowali kpt. Kochańskiego. Pamięta Pan to?
On popełnił głupstwo. To było już po wyjściu z Huty Stepańskiej. Oddział miał wyruszyć na Kowel na koncentrację oddziałów. 2-3 dni kręciliśmy się, czekaliśmy jeszcze na jakiś oddział który miał do nas dołączyć. Przysłano w którymś momencie wysłannika z oddziału NKWD z zaproszeniem dla „Bomby”, że odchodzi i chcą go pożegnać.
Nie wzbudziło to waszych podejrzeń?
My znaliśmy się nawzajem. Jedne odziały z drugimi współpracowały, pomagały, znaliśmy nawet do siebie hasła na posterunkach.
Zaproszono „Bombę”...
Sztab Sowieckiego oddziału mieścił się w bogatym gospodarstwie. I „Bomba” taki człowiek, i akcje bojowe i inne rzeczy a on popełnił takie głupstwo. Zabrał 15 ludzi, cały sztab, kawalerie. Pojechali na koniach na „czaj”. Takie dostali zaproszenie: „na czaj”. Posterunek ochronny czekał cały czas na ich powrót. Długi czas nikt nie wracał, ani „Bomba”, ani nikt kto tam poszedł nawet z posterunku ochronnego. Zrozumieliśmy, że to już nie przelewki. Później się dowiedzieliśmy jak to wyglądało.
Jak?
Przyszli na zaproszenie, powiesili broń na kołki, usiedli za stołem i zaczęli popijać. Nagle do domu wchodzą żołnierze i wszystkich powalono na podłogę. Powiązano ich, sznurami czy drutami bo różnie się mówiło i aresztowano. Wpierw jednak zlikwidowano posterunki ochronne. Zabito od razu jednego żołnierza, bo nie chciał oddać koni, i dwóch podoficerów, którzy mieli jakieś zatargi z Sowietami. Jeden z nich był nawet z armii niemieckiej.
Armii Niemieckiej?
Polak z śląska, który zdezerterował do nas. Był wtedy duży śnieg. Wsadzili ich do sań i pojechali.
My w oddziale zostaliśmy tylko z jednym porucznikiem, którego wybraliśmy na dowódce.
Zapanowała panika?
Niektórzy pouciekali, porozchodzili się po domach bo się bali. Zostali tylko ci, którzy chcieli dalej walczyć.
Koniec części 1.
Marcin Burski (wszelkie prawa do tekstu Marcin Burski)
foto: Wieści Gminne
Dodaj komentarz